Koncert MICHAŁA BAJORA z zespołem – „Od Kofty… do Korcza” – fotorelacja

20 listopada 2017

Jest artystycznym zjawiskiem, które mimo braku medialnego szumu i potężnej machiny promocyjnej nie tylko ma swoich wiernych odbiorców, ale też wciąż zyskuje nowych. Na każdy koncert Michała Bajora bilety rozchodzą się jak ciepłe bułeczki i każdy jego występ kończy się owacjami na stojąco. W miniony weekend w Centrum Kultury i Sztuki w Kaliszu dwukrotnie, dzień po dniu, zaprezentował materiał z dwupłytowego albumu „Od Kofty do Korcza” przy wypełnionej po brzegi widowni. Z aktorem rozmawiał Robert Kuciński.

Żadnych korekt – rozmowa z Michałem Bajorem

Panie Michale, krążkami „Od Kofty do Korcza” podsumowuje Pan swój dorobek. Dorobek, który zbudowany jest przez mądre teksty, świetne melodie, które połączył Pan znakomitą interpretacją. Podsumowanie to także trudny – jak sądzę – wybór, bo przecież nawet dwie płyty to za mało, aby umieścić na nich tak bogatą i różnorodną aktywność. Czym się Pan kierował dokonując selekcji, a może zdał się Pan na innych?

Rzeczywiście, z kilkuset napisanych i przetłumaczonych dla mnie piosenek było bardzo trudno kierować się jakimkolwiek kluczem wyboru… Trochę własnej intuicji, trochę konsultacji z autorytetami, które znają mój fonograficzny dorobek. Trochę też kalkulacji, którą piosenkę z którą umieścić obok siebie, żeby razem stanowiły ciekawą dla słuchacza zbitkę literacko-muzyczną. Sądząc po zainteresowaniu albumem, jak i nadkompletach na koncertach (w Kaliszu dzień do dniu), chyba wybór był trafny. (uśmiech)

Od świetnego tekściarza do świetnego kompozytora… To podkreślenie, z czego zbudowany jest Pana repertuar. A co między tuzami polskiej piosenki? Pytam nie o skład płyty, lecz o cały dorobek. Czy zdarzyło się Panu źle wybrać tekst i muzykę, i nie być zadowolonym z efektu? I przeciwnie: czy zdarzyło się, że sięgnął Pan po materiał literacki i muzyczny bez przekonania, a dopiero konfrontacja z widownią przekonała Pana o wartości utworu?

Od początku mojej zawodowej muzycznej drogi miałem szczęście dostawać teksty i kompozycje od najlepszych. Nie pamiętam utworów, które śpiewałem na siłę albo żeby sprawić przyjemność danemu twórcy. Może jakbym głęboko poszukał w pamięci, to znalazłoby się kilka utworów, które po nagraniu nie śpiewałem na koncertach, ale to jakieś wyjątki, więc tym bardziej nie pamiętam. Po odejściu Jonasza Kofty, a niedawno mojego mistrza Wojciecha Młynarskiego, z którym zrealizowałem trzy ostatnie autorskie płyty, bardzo jest mi teraz trudno wyobrazić sobie, że zaśpiewam czyjś nowy tekst. To były takie piętra literackiego smaku, że będzie mi bardzo trudno przyzwyczaić się do nowego. Z kompozycjami jest łatwiej, bo po prostu jest więcej dobrych muzyków niż tekściarzy.

Od płyt chyba jeszcze ważniejsze są dla Pana koncerty. Zawsze z wypełnioną widownią, zawsze z owacjami na stojąco? A może się mylę, bo obserwuję tylko kaliskie występy Michała Bajora? Czy to możliwe, że znalazł się Pan kiedyś w jakimś dziwnym miejscu, w którym trudniej było Panu nawiązać emocjonalny kontakt?

Nigdy. Nawet w czasie tzw. prywatnych, zamkniętych koncertów. Repertuar, który wykonuję, to klimaty dla tych, którzy mają nastrój, żeby je słuchać, sięgnąć po płytę czy pójść na koncert. Przypadkowego widza tu nie ma. Śpiewam w filharmoniach, operach, teatrach i domach kultury. Wszędzie są podobne reakcje, komplety i emocje w obie strony. Mam bodaj jedną z najbardziej fantastycznych – wierną i wciąż powiększającą się – publiczności. To bardzo buduje i cieszy. Niezwykle to doceniam.

Żałuję”? A gdyby można było przeżyć to życie raz jeszcze, to może wprowadziłby Pan drobne korekty?

Żadnych korekt. Nawet jak czegoś żałuję, to i tak już przepadło. Jak będzie, tak jak do tej pory, będę szczęśliwy…